Czy tłumacz musi mieć wenę? Czy można przywiązać się do tłumaczonej książki? Czy tłumacz musi być samotnikiem? Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Pawłem Łapińskim, tłumaczem literatury, który dla Wydawnictwa Kinderkulka przygotował przekład książek “Top Car” oraz “Brat ze słoika“.
Jak wyglądała Twoja droga do zostania tłumaczem? Dlaczego jesteś tłumaczem?
Najchętniej napisałbym, że z miłości do literatury, ale przecież gdyby chodziło tylko o to, to zostałbym pisarzem (to przecież dużo prostsze, prawda?) albo księgarzem (na ilustratora nie starczyło mi już talentu, nad czym nieustająco boleję). Tak naprawdę zawsze interesowały mnie języki obce, ale od początku wiedziałem, że nie chcę ich nikogo nauczać – kariera tłumacza wydawała mi się w takiej sytuacji najciekawszą opcją.
Czy tłumaczenie to nudna i monotonna praca?
Wręcz przeciwnie – każda książka to nowe wyzwanie! Nawet, kiedy tłumaczy się tego samego autora albo cykl podobnych do siebie tekstów, to za każdym razem tłumacz wyrusza w nową podróż (choć czasem w znane już sobie dobrze okolice). W dodatku cały czas ewoluuje język, którym posługujemy się w naszej pracy, więc tłumacz w zasadzie nigdy nie stoi w miejscu – trudno tu o nudę!
Czy długo się nosisz z zabraniem się do pracy, czy regularnie do niej zasiadasz mimo braku weny? Czy jest w ogóle coś takiego jak wena?
Osobiście lubię pracować regularnie, co oczywiście nie znaczy, że zawsze mi się to udaje. Tłumacza raczej omija problem weny (może co najwyżej nie mieć chęci do pracy, ale to chyba zdarza się w każdym zawodzie, prawda?). Na całe szczęście nigdy nie siadamy przed pustą kartką i nie musimy liczyć na wenę, która pomoże nam ją zapełnić – na początku zawsze jest tekst oryginału, z którym tłumacz się zmaga, zaprzyjaźnia, nad którym się zżyma albo którym się rozkoszuje. Ale który ktoś już wcześniej napisał. Trzeba przyznać, że to dość wygodna i bezpieczna sytuacja.
Nad jakim tytułem/tytułami obecnie pracujesz?
Obecnie śledzę z zapartym tchem ostatnie prace redakcyjne nad książką, z którą wiążemy (ja i wydawca) duże nadzieje. Póki co nie mogę jeszcze zdradzić szczegółów, ale jest to oryginalna francuska tetralogia dla młodzieży osadzona w realiach steampunk. Bardzo wartościowa i pobudzająca wyobraźnię lektura, a przy tym świetnie napisana i niebywale wciągająca.
Tłumaczysz tytuły dla dorosłych i dla dzieci. Czy są jakieś różnice w podejściu do takiego tłumaczenia?
W zasadzie nie, jeżeli już to różnice tkwią w samym języku, na pewno trzeba umieć się przestawić z jednego rejestru na drugi, ale to chleb powszedni każdego tłumacza literackiego. Widzę natomiast znaczną różnicę w podejściu… wydawców. W przypadku tekstu przeznaczonego dla dorosłych można sobie pozwolić na dużo więcej, niż przy dziecięcym czytelniku. Nawet, kiedy dana książka nie ma jawnie pedagogicznego wydźwięku, na etapie redakcji zawsze prędzej czy później pojawią się pytania, czy dane rozwiązania tłumaczeniowe, np. dobór słownictwa albo stylizacja, aby na pewno pasują do wrażliwości małego / młodego / dorastającego odbiorcy. Co mnie zresztą nie dziwi – publikowanie literatury dla dzieci i młodzieży to w końcu ogromna odpowiedzialność.
Czy jest jakiś tytuł, który tłumaczyłeś i który szczególnie zapadł Ci w pamięć?
Pewnie tak, ale nie powiem który! To dopiero byłoby niesprawiedliwe. Mam niesamowite szczęście i przyjemność tłumaczyć prawie wyłącznie książki, które sam bardzo cenię i których wydanie w ten czy inny sposób popieram, także wyróżnianie jednej byłoby grubym nietaktem. Tłumacz spędza „na osobności” z każdą przeciętnej objętości książką kilka miesięcy, więc nawet, jeśli nie wszystkie ceni tak samo, to z każdą w pewien sposób się zżywa i do każdej przywiązuje.
Czy możesz nam zdradzić jakie było Twoje najdziwniejsze zlecenie?
Być może nie najdziwniejsze, ale na pewno najbardziej zaskakujące były dwie – otrzymane krótko po sobie – propozycje przełożenia „Małego Księcia”. Za pierwszym razem, po krótkiej erupcji entuzjazmu, sprawdziłem, że ta klasyczna opowieść ma już… ładnych kilkanaście polskich przekładów. Co momentalnie osłabiło mój zapał. Choć pokusa była wielka – który tłumacz nie chciałby mieć w swojej bibliografii takiego klasyka! – to w obydwu przypadkach odmówiłem, bo uznałem, że nie mam do zaproponowania nic, co w istotny sposób odróżniłoby moją wersją od już funkcjonujących przekładów.
Co najbardziej lubisz w byciu tłumaczem?
Najbardziej chyba połączenie przyjemnego z… nie, wcale nie z pożytecznym (chociaż pewne poczucie misji związane z tym zawodem czasem odczuwam), ale z bezpiecznym. Praca tłumacza to świetne połączenie kreatywnego kontaktu z literaturą, ale bez przymusu tworzenia swoich własnych treści. Trzeba przyznać, że przy wszystkich trudnościach, jakie może sprawić przekład, to jednak dość wygodna sytuacja!
Co jest największym wyzwaniem w tłumaczeniu książek?
W zasadzie z każdą kolejną książką pojawiają się nowe wyzwania, ale na pewno jednym z największych i stałych jest permanentne życie w dwóch kulturach jednocześnie. Każdy tłumacz, poza orientacją w swojej rodzimej rzeczywistości kulturowo-językowej, powinien również śledzić realia kultury i języka z którego tłumaczy, a to niełatwe zadanie, nawet w warunkach galopującej globalizacji. Łatwo zagubić się w jednym z tych światów i stracić kontakt z drugim, a wtedy skutki dla pracy tłumaczeniowe mogą być opłakane.
Czym różni się dobre tłumaczenie od wybitnego?
Prawdę mówiąc staram się unikać takich wartościujących określeń, bo rzeczywista ocena przekładu, to arcytrudne zajęcie. Jedną z najpopularniejszych definicji dobrego przekładu jest to, że książkę czyta się jakby była napisana w języku docelowym. Tłumaczenie wybitne z kolei często określa się mianem „lepszego od oryginału”. Ale przecież obydwie te definicje odnoszą się do wersji finalnej, czyli tekstu, która w formie książki trafia w ręce czytelników, a tymczasem sztuka przekładu to również odwieczne pytanie o wierność czy lojalność. Gdybyśmy chcieli – mniejsza o to w jakim właściwie celu – tak naprawdę rzetelnie ocenić dane tłumaczenie i przyznać mu etykietkę „wybitnego” (albo skrytykować jako „wybitnie niedobre”), należałoby cofnąć się do oryginału, przeanalizować mnóstwo drobnych wyborów oraz globalnych strategii, do tego uwzględnić kontekst, nie wspominając już o wkładzie redaktora w ostateczny efekt… Jednym słowem wykonać mnóstwo mrówczej pracy o i tak niepewnym rezultacie.
Co jest najtrudniejsze w tłumaczeniu książek z francuskiego na polski?
Najwięcej problemu sprawiają oczywiście różnice strukturalne między obydwoma językami. Polski i francuski pochodzą z dwóch różnych rodzin i cechuje je trochę inna plastyka. Ma to szczególne znaczenie w przypadku książek obrazkowych, gdzie wielu problematycznych fragmentów nie da się obejść peryfrazą, bo nawiązują w ten czy inny sposób do ilustracji, więc czasem trzeba dosłownie stanąć na głowie i wywrócić tekst na lewą stronę, żeby zachować sens i styl oryginału, nie wyciszyć dialogu tekstu i ilustracji, a do tego jeszcze przypilnować poprawności stylistycznej przekładu.
Czy tłumacz musi być zawsze na bieżąco z trendami, językiem?
Tak – i to jeden z najprzyjemniejszych aspektów tego zawodu! Chociaż to trochę samotnicza praca, to na pewno nie pozwala na totalne odcięcie się od otaczającego świata, ludzi i tego, jak posługują się językiem.
Czy są książki, których nie da się przetłumaczyć?
Uff, w zasadzie nie. No, może kilka. Na pewno o wiele więcej jest takich, których zwyczajnie nie warto!
Czy masz jakąś śmieszną historię związaną z tłumaczeniem?
Na pewno znalazłaby się niejedna, ale jako że najczęściej dotyczą one błędów i opresji tłumaczeniowych, z których wybawiały mnie czujne redaktorki, to jakoś niespecjalnie lubię się nimi chwalić…
Dziękujemy za rozmowę.
Paweł Łapiński
Urodzony w Gdyni w zimną październikową noc. Tłumaczy z języka francuskiego literaturę wszelaką, absolwent romanistyki na Uniwersytecie Wrocławskim i Uniwersytecie Warszawskim. Po studiach wrócił na północ, bo lubi, jak mu wieje. Członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury oraz doktorant Uniwersytetu Gdańskiego. Nie tańczy, nie śpiewa.
W „Top Car” najbardziej lubi czwartą stronę okładki, która mówi wszystko.
Dodaj komentarz